Czas przyjdzie każdemu

Kazimierz Meto (1922-2008)

Kazimierz Meto (1922-2008) - artysta wiejski, skrzypek-samouk, grający archaiczny (wywodzący się z XIX w. repertuar z okolic Rzeczycy


Andrzej Bieńkowski, malarz, fotograf, etnograf, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, autor książek "Ostatni wiejscy muzykanci", "Sprzedana muzyka" i "1000 kilometrów muzyki" oraz współzałożyciel wydawnictwa "Muzyka odnaleziona".

Spotkanie z muzyką Kazimierza Meto było jednym z tych spotkań, po których zająłem się nagraniami muzyki ludowej. Ich rodzinną kapelę usłyszałem w radiu pod koniec lat 70., nagrania zrealizowane były przez Polską Akademię Nauk. O Metach wiedziałem tylko tyle, że jest to kapela z Gliny. Poznałem po mazurkach, że jest to Mazowsze i miałem szczęście, bo za pierwszym razem udało mi się trafić do właściwej Gliny koło Rzeczycy.

To było w sierpniu w 1980 roku. Cała rodzina Metów zmęczona i umorusana wracała ze żniw na wozie. Byłem wtedy młodym chłopaczkiem po studiach, przyjechałem trabantem z kiepskim magnetofonem i poprosiłem ich, żeby mi coś zagrali. Powiedzieli: Dobra, zagramy, tylko coś zjemy…

Kazio był wtedy w pełni sił - wielki artysta, zupełnie opętany tymi swoimi mazurkami, genialny muzykant, który po cichutku doczekał się sławy, ale jednocześnie człowiek spokojny, bardzo wycofany, ułomny kawaler, wyśmiewany przez otoczenie, łatwy obiekt do drwin - jego losy zupełnie przypominają losy Nikifora.

Charyzma Kazimierza polegała na akceptacji świata takim, jakim on jest. To jest cecha niezwykła; starość na wsi jest gorzka i większość tych moich starzejących się muzykantów mówi, że nastała teraz dzika amerykańska muzyka, do której nie potrafią tańczyć. Kaziowi wszystko się podobało - śpiewał rock and rolle, śpiewał "Walentynę twist", mówił, że to są "ślacheckie melodie", ale "ślyczne", natomiast mazurki to są melodie chłopskie.

Po przeczytaniu "Ostatnich wiejskich muzykantów" zaczęli do niego przyjeżdżać tłumy tylko po to, aby mu zagrać. On sam już nie był w stanie uczyć. Szukali go na polu, gdzie pasał krowy, grali i kazali słuchać. Później pytałem: Panie Kazimierzu, był tam u pana ten z miasta? Jak on tam gra?

- Ślycznie, panie Andrzeju, ślycznie.
- Ale on grał pana melodie?
- Nie, on takie swoje znał…

Kazimierz tak identyfikował się ze swoimi oberkami, że nawet, jak kto inny je grał, to dla niego były to już jakieś inne melodie. Grał wyjątkowo pięknie i ekspresyjnie, stosował oryginalne ozdobniki. Każdy, kto go usłyszał, wiedział, że nikt w Polsce tak nie zagra. Dopiero można to stwierdzić, jak go zabrakło.

Próbowałem go lansować za wszelką cenę, nawet z moją żoną zmieniliśmy plany życiowe…

Widok, który będę miał w oczach do końca życia; wchodzę na podwórko i widzę głowę Kazia, jak wygląda przez okno już w tym nowym domu, łypie na mnie tym jedynym okiem, jak kura na grzędzie, poznaje mnie i się cieszy.

Przyjechałem do niego kiedyś i widzę wiejski kiosk z piwem, miejscowe pijaczki dudlą te swoje wina, Kazio siedzi - nie pił, tylko tak sobie przylazł… Dosiadam się do niego, a on do mnie mówi: Panie Andrzeju, gdzież ja bym się spoździał, że stałem się taki słowny? Na cała parafiję… A wie pan, że zaprosili mnie kiedyś aż pod Sierpc! (Muzeum Wsi Mazowieckiej, skansen w Sierpcu, około 150 km od Gliny). To zaproszenie było lejtmotiwem opowieści o jego sukcesach.

Dom Metów był domem szalonych artystów, taki odpowiednik domu miejskiego o pasji artystycznej. Grali dwaj bracia pana Kazimierza. Pierwszy brat, który zmarł bardzo wcześnie grywał z nimi po weselach, pan Józef - najlepszy basista w Rawskiem, grał z nimi na akordeonie. Pani Ania śpiewała w Kole Gospodyń i zawsze, jak przyjechałem robiła przyjęcie: kroiła pomidorki, kiszone ogórki, otwierała jakąś tam puszkę i graliśmy. Nieraz i do drugiej nad ranem. Za to się ludzi kocha.

Jeśli chodzi o klimat to była czarodziejska wieś i zagłębie fenomenalnych skrzypków. Znam tylko trzy takie rejony w Polsce pełne niezwykłych kapel, których już dziś nie ma: okolice Rzeczycy, rejon Rdzuchowa i rejon Janowa Lubelskiego.

Przyjeżdżałem tam na imienny Ani Metowej, starałem się usiąść koło Kazia, bo już mu się ręce trzęsły i choroba Parkinsona była tak zaawansowana, że właściwie to ja wlewałem mu toast do ust. Traktowałem to jako coś normalnego. Nie byłem tym ani przestraszony, nawet nie zasmucony, tylko mnie to wzruszało - byłem świadkiem odejścia wielkiego artysty. Wszyscy odchodzimy, a Kazio odchodził wyjątkowo pięknie, kochany przez ludzi, którzy przyjeżdżali do niego z całej Polski, żeby im zagrał i opowiedział o wyprawie aż pod Sierpc... Miał się z czego cieszyć…

Choroba Kazimierza i jego powolne odchodzenie było bodźcem dla mnie i mojej żony, żeby założyć wydawnictwo i wydać płytę z muzyka Metów. Z płytą "Mety grają" biegiem wsiadamy do samochodu i jedziemy do Kazia i do Ani. To było bardzo przejmujące, bo Kazio nie poznał już mojej żony Małgosi, mnie jeszcze poznał. Siedzę koło niego, tłumaczę, pokazuję zdjęcia.

- Nastawię panu muzykę, taki piękny mazurek jest na tej płycie.
On siedzi napięty na tej swojej nieśmiertelnej wersalce, słucha i mówi:
- Ślycznie, a kto to, panie Andrzeju, gra?
A ja mówię - Pan, panie Kazimierzu.
On się stropił - To nie moja melodia.
O, takie pożegnanie…



Maciej Filipczuk, skrzypek i przyjaciel Kazimierza Meto

Kiedyś pojechałem na spotkanie z Andrzejem Bieńkowskim i akurat trafiłem na okres zawiązywania się PKS-u (Podróżniczy Kolektyw Skrzypcowy). Przy okazji rozmawialiśmy o tym, czy - oprócz domu Jana Gacy z Przystałowic - istnieje możliwość znalezienia drugiego takiego miejsca, gdzie można by było jeździć i praktykować muzykę. Andrzej, zafascynowany domem rodziny Metów z Gliny koło Rzeczycy, opowiadał nam o swoich spotkaniach i w pewnym sensie sprowokował nasz pierwszy wyjazd.

Zdecydowaliśmy się na rekonesans z Maćkiem Żurkiem w lipcu czy sierpniu 2003 roku. Pan Kazimierz był już człowiekiem schorowanym, a jego świadomość funkcjonowała na granicy, ale mimo to już pierwsze krótkie spotkanie zrobiło na nas duże wrażenie. Wszystkie nasze wizyty, które odbywały się przez te lata, aż do jego śmierci zaczynały się od tego, że poznawał nas na nowo i wracał do tego kontaktu dzięki swojej bratowej Ani Meto. Ona się nim opiekowała i dbała o najbardziej przyziemną sferę życia, czyli: jedzenie, spanie, kąpanie, fryzjer itd. Pani Ania jest nieodłączną postacią codziennego życia pana Kazimierza, który praktycznie nie funkcjonował poza kontekstem tego domu. Myślę też, że mobilizowały go w pewnym sensie nasze częste przyjazdy.

Na pierwszy kilkudniowy wyjazd pojechałem do Metów z Agnieszką Jackowiak i Martą Urban na początku stycznia 2004. Dosyć szybko zaczęliśmy poznawać sąsiadów i uczyliśmy się muzyki w pewnym kontekście społecznym. To była nie tylko intensywna przyjaźń z mieszkańcami domu Metów, ale także mocna relacja z całym środowiskiem wiejskim. Na wieczornych spotkaniach pan Kazio wypijał jeden kieliszek wódki i zaczynał wspominać dawne zabawy, podśpiewywał, grał. To były bardzo piękne chwile, powodowały, że pan Kazio wracał do swojego żywiołu - do grania. Dla mnie jego muzyka była jak kryształ, a samo granie pozbawione było jakiejkolwiek sztuczności i myślenia o scenie. Był to poziom, do którego chciałem dążyć. W jego graniu było coś magnetyzującego, natomiast pan Kazimierz ze swoim specyficznym podejściem do życia był bardzo prostym człowiekiem, które niemalże całe swoje 80 lat spędził w jednym miejscu.

Podczas terminowania u pana Kazimierza doszedłem do wniosku, że nie można kopiować mistrza. Konsekwencją tego jest "MetaMuzyka", która jest przetworzeniem muzyki pana Kazia, ale i hołdem dla jego postaci.

Pan Kazio nigdy świadomie nie zdecydował się, żeby komuś od "a" do "z" przekazać swoje umiejętności. Dzielił się z nami swoim doświadczeniem, był z nami, opowiadał, czasem nas poprawiał. Muzyka musi mieć wdzięk - mówił. To było piękne w jego podejściu, że mówił o pewnym rezonowaniu muzyki, które odnajduje się w swoim instrumencie czy głosie, a które także wywołuje rezonans u innych.

Dokładne powtarzanie melodii nie miało dla niego większego znaczenia. Nigdy mnie nie poprawił, jeśli zagrałem inaczej. Mówił o rytmie, o tempie, o tym że melodia musi pulsować. Zwracał uwagę na użyteczność muzyki, na relacje z tancerzami. Pan Kazimierz za każdym razem grał trochę inaczej - tak, jak pozwalał mu nastrój, energia chwili - takie podejście jest zgodne także z moją naturą. Jestem samoukiem i muzyce poświęciłem dużą część swojego życia. Po śmierci pana Kazia nie szukam innego mistrza, nie mam w tej chwili takiej potrzeby. Myślę, że kilka lat regularnych spotkań z panem Kazimierzem i mieszkańcami Gliny będzie rezonowało we mnie i dostarczało mi inspiracji jeszcze przez długi czas.

Skrót artykułu: 
    Kazimierz Meto (1922-2008) - artysta wiejski, skrzypek-samouk, grający archaiczny (wywodzący się z XIX w. repertuar z okolic Rzeczycy

    Artystę wspominają:

  • Andrzej Bieńkowski - malarz, fotograf, etnograf, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, autor książek "Ostatni wiejscy muzykanci", "Sprzedana muzyka" i "1000 kilometrów muzyki" oraz współzałożyciel wydawnictwa "Muzyka odnaleziona"
  • Maciej Filipczuk - skrzypek i przyjaciel Kazimierza Meto
Dział: 

Dodaj komentarz!