Barbarzyńcy w S1

czyli o festiwalu "Nowa Tradycja"

Podczas organizowanego w dniach 14 - 15 marca przez II Program Polskiego Radia i Radiowe Centrum Kultury Ludowej I Konkursu Muzyki Folkowej "Nowa Tradycja", Studio Koncertowe im. Witolda Lutosławskiego przeżyło najazd barbarzyńców. Obawa przed obróceniem sali koncertowej w perzynę tliła się w oczach obsługi, a przecież młodzież folkowa jest wyjątkowo spokojna, choć skora do zabawy, o czym mogłam się już niejednokrotnie przekonać na "Mikołajkach Folkowych".

Trudno było odebrać dostojeństwo tej poważnej warszawskiej sali koncertowej, ale już po kilku godzinach od przyjazdu folkowe towarzystwo trochę się zadomowiło i zaczęło rozprzestrzeniać jak "plazma" po zakamarkach i korytarzach radia. Cud, że nikt nie zaginął.

Konkurs "Nowa Tradycja" był kolejną okazją do spotkania się światka folkowego, a nie zdarzają się one często. Była ona co prawda podszyta niepewnością i klimatem rywalizacji, co elektryzowało atmosferę. Na szczęście ja, wiedziona tylko ciekawością nie odczułam tego napięcia i miałam wrażenie, że jestem u siebie. Jest w tym wielka zasługa tolerancyjnych i pomocnych organizatorów.

Wielu moich przyjaciół właśnie konkursy uważa za wydarzenia najbardziej interesujące, bo czym mogą zaskoczyć znani i uznani wykonawcy. Natomiast na przeglądach pojawiają się nowe formacje, oryginalne pomysły muzyczne. Radiowy konkurs promował i zapraszał grupy wcześnie znane i prezentujące pewien poziom co jest zrozumiałe. Mimo to z ciekawością wybrałam się do stolicy, żeby usłyszeć dawno nie widziane zespoły np. Chudobę czy nową twarz Varsovii Manty.

Wybiła godzina zero i zmagania otworzył Krzysztof Trebunia - Tutka, chyba również debiutujący w roli konferansjera Prowadził koncert w sposób bardzo wyważony, nie skupiając na sobie nadmiernej uwagi publiczności, odnalazł się znakomicie i potwierdził, że góralska gwara zawsze potrafi się na scenie obronić.

Jako pierwszy wystąpił z prawdziwym mini - recitalem "Biały u/ogródecek" czyli White Garden. Zagrali kilka starych i nowszych kompozycji inspirowanych między innymi polską i żydowską muzyką dworską. Wykorzystali też melodie zasłyszane w Gryfinie od cymbalistów z dawnych polskich kresów. Utwory te, aczkolwiek wykonane perfekcyjnie (mnogość zastosowań cytr wywarła na wszystkich ogromne wrażenie) były nieco monotonne, nie miały "czadu". Były może zbyt refleksyjne? Nie świadczy to oczywiście źle o wykonawcach, ale rozmija się z oczekiwaniami odbiorców. Poza tym motywy ludowe były dość rozmyte i trudne do identyfikacji.

Następnie na scenie znalazła się stremowana Czeremszyna, która zaprezentowała się dość bezbarwnie. Zaskoczyły mnie niezrozumiale udziwnione aranżacje piosenek, które kiedyś znałam w innych, ciekawszych wersjach. Z pewnością niekorzystnie wypadło zestawienie tej grupy z występującym przed nimi White Garden. Można było odczuć różnicę poziomów.

Kolejni prawdziwi amatorzy uczestniczący w tym konkursie to zespół Pole Chońka, których z Czeremszyną łączy idea wykonywania utworów z okolic miejsca zamieszkania, na dodatek terenów mniejszości narodowych. Z pewnością tym muzykom brak jeszcze obycia scenicznego, ale pomysły na przetworzenie zapisanych przez Oskara Kolberga pieśni są tak niespotykane i świeże, że życzę sobie i grupie przede wszystkim, aby grała tak dalej.

Rozpoczynając pisanie tego tekstu, zastanawiałam się czy przyjąć konwencję chronologiczną czy też gatunkową prezentacji wykonawców. Muszę w tym momencie przyznać, że będzie to styl łączony. Jako następni na scenę wyszli The Bumpers. Moje spostrzeżenia związane z tą formacją odnoszą się poniekąd do wszystkich przedstawicieli folk - rocka. W związku z tym nastąpią pewne zakłócenia w chronologii koncertu. Trudno nie zgodzić ze zdaniem Marii Baliszewskiej: "może brakuje im pomysłów aranżacyjnych, może te polskie utwory były specjalnie przygotowane na konkurs i nie zostały jeszcze dopracowane, nie były odczuwane jako własne". Odnosi się wrażenie, że ci muzycy wybierają z muzyki tradycyjnej wyłącznie słowa piosenek i prymkę. Żaden prawie zespół nie nawiązywał do ludowych manier instrumentalnych. Nie mogłam w ich twórczości odnaleźć tego ulotnego nastroju, pewnej duchowości zawartej w przekazie muzycznym. Nie można natomiast odmówić Bumpersom profesjonalizmu i techniki gry. W podobny sposób zabrzmiał Przylądek Starej Pieśni.

Wyjątkiem w tej kategorii był młody, istniejący od 1996 r. zespół Rzepczyno Folk Band, który jako jedyny, być może ze względu na obecność dud, miał w sobie to coś, czego brakowało innym folkującym rockowcom. Jeszcze tylko mogliby popracować nad wizerunkiem scenicznym, większą zwartością programu koncertowego, bo podgrzana w czasie jednego utworu atmosfera "siadała" podczas minutowych dyskusji na scenie. Przeciwnością Rzepczyna, jeśli chodzi o "podanie" muzyki była Jak Wolność to Wolność, po prostu starzy wyjadacze, począwszy od strojów na żywiołowości przekazu skończywszy. Szkoda, że prezentowane przez nich w S1 piosenki, to były jedyne trzy ludowe, jakie mieli w swoim repertuarze. Zespół ten jest lansowany, co prawda jak przedstawiciele folkloru miejskiego, ale ta etykietka mnie nie przekonuje.

Na koniec zostawiłam Varsovię Mantę, która aż dziw, że wystąpiła w konkursie, a zrobiła to jak sądzę po to, aby zaprezentować nowe, folk - rockowe i polskie oblicze. Szkoda starej, poczciwej muzyki andyjskiej granej z taką klasą, ale przecież każdy ma prawo do zmian i rozwoju. Wydaje mi się, że z grupy pewnie stojącej na południowoamerykańskim gruncie, stali się poszukiwaczami nowego image. Są i nawiązujące do lat 60 - tych chórki i trąbka a'la "Underground". Co z tego wyniknie, zobaczymy.

Powracamy znów do folku akustycznego. Chyba najbardziej charakterystycznym jego przedstawicielem była Kapela ze wsi. Nie zgodzę się z tezą, że jest to zespół reprezentujący nurt rekonstrukcji, w możliwie najwierniejszy sposób, muzyki ludowej. Owszem, dziewczyny mają typową dla ludowych śpiewaczek piękną manierę wokalną, starają się zachować tradycyjne basowanie czy techniki bębnienia, ale słychać że ta muzyka powstała i w ich XX - wiecznych umysłach, słychać - i dobrze. Indyjskie table też nie przeszkadzają, bo ciekawie brzmią ze śpiewem i już.

Była jeszcze jedyna na rodzimej scenie folkowej solistka, Anna Kiełbusiewicz, śpiewająca odnalezione przez siebie niezwykle melodyjne piosenki z Górnego Śląska. Ciekawa barwa i ekspresja jej głosu bardzo przyciąga uwagę słuchaczy, choć czasem interpretacja spycha na drugi plan melodykę pieśni.

W szranki stanęła też Biesiada Okpiświatów, ale tej międzynarodowej grupie zabrakło nieco polskich korzeni. Trudno też było jurorom, a myślę że i słuchaczom dopatrzeć się rodzimych wątków w muzyce Rivendella, występującego tuż po zmianach personalnych, co z pewnością nie ułatwiło grupie koncertu. Bracia Rogińscy tworzą ciekawe aranżacje kojarzące się z muzyką Kwartetu Jorgi czy Osjana, ale dość umiarkowany sposób nawiązują do tradycji.

Kulturę żydowską reprezentowały dwa zespoły Się Gra i Trio Michała Górczyńskiego, dwa przeciwieństwa, ogień żywiołowości i zimna woda perfekcji.. Po kilku minutach występu Tria widzowie zastanawiali się czy, są na właściwym konkursie, czy nie jest to raczej koncert muzyki współczesnej inspirowanej twórczością klezmerów. Tu ujawnił się kolejny problem, co jeszcze jest, a co już nie jest folkiem. Czy produkcja Namysłowskiego z góralami to folk, jazz czy coś jeszcze. Szkoda tylko, że ci młodzi muzycy nie wykorzystali ciekawych manier wykonawczych tak typowych dla folkloru żydowskiego np. specyficznej gry na klarnecie, co było jednym z atutów Się Gra. Trzeba przyznać, że Michał Górczyński i jego koledzy najlepiej wypadli brzmieniowo w tej przystosowanej do muzyki klasycznej sali, czego nie można powiedzieć o zespołach "zelektryfikowanych".

Ostatni zespół to niekwestionowani zwycięzcy - Chudoba. Repertuar był w pełni zgodny z regulaminem i wykonanie nie budziło zastrzeżeń - ciekawe, zgrane głosy i znakomite skrzypce. Miło było przekonać się, że po kilku latach są wciąż w bardzo dobrej formie.

Niedzielny koncert laureatów był dostępny dla szerszej publiczności dzięki bezpośredniej transmisji w II Programie Polskiego Radia. Wyróżnieni wypadli równie dobrze jak podczas konkursu.

Podsumowaniem festiwalu i koncertu finałowego był występ gości z Węgier, Iren Lovasz z towarzyszeniem grupy Makam. Solistka jest etnomuzykologiem i lingwistą. Interesowała się archaicznym językiem i w ślad za tym sięgnęła do starych, tradycyjnych utworów. Przez wiele lat jej marzeniem było wykonywanie pieśni martwych, bo zapisanych jedynie nutami. Zrealizowała je całkiem niedawno, w 1996 roku powstała debiutancka płyta "Rosebuds in a stoneyard". Znakomite przyjęcie tej płyty, zarówno przez słuchaczy jak i krytykę, sprawiło, że zaczęła występować na scenie.

Widzów Studia im. Witolda Lutosławskiego z tropu zbił syntezator przywieziony przez Madziarów, który w naszym kraju kojarzy się przede wszystkim z "disco - polo". Jednak użyty przez profesjonalnych i wrażliwych muzyków stworzył wraz z innymi instrumentami znakomite tło dla krystalicznego głosu Iren Lovasz. Sięgnęła ona po pieśni zapisane między innymi prze Belę Bartoka, w których zachowała się diatonika, pentatonika i styl lamentacyjny.

Było to bardzo efektowne zakończenie Konkursu Muzyki Folkowej "Nasza Tradycja", który został zorganizowany po raz pierwszy, ale miejmy nadzieję, nie ostatni.

Skrót artykułu: 

Podczas organizowanego w dniach 14 - 15 marca przez II Program Polskiego Radia i Radiowe Centrum Kultury Ludowej I Konkursu Muzyki Folkowej "Nowa Tradycja", Studio Koncertowe im. Witolda Lutosławskiego przeżyło najazd barbarzyńców. Obawa przed obróceniem sali koncertowej w perzynę tliła się w oczach obsługi, a przecież młodzież folkowa jest wyjątkowo spokojna, choć skora do zabawy, o czym mogłam się już niejednokrotnie przekonać na "Mikołajkach Folkowych".

Trudno było odebrać dostojeństwo tej poważnej warszawskiej sali koncertowej, ale już po kilku godzinach od przyjazdu folkowe towarzystwo trochę się zadomowiło i zaczęło rozprzestrzeniać jak "plazma" po zakamarkach i korytarzach radia. Cud, że nikt nie zaginął.

Konkurs "Nowa Tradycja" był kolejną okazją do spotkania się światka folkowego, a nie zdarzają się one często. Była ona co prawda podszyta niepewnością i klimatem rywalizacji, co elektryzowało atmosferę. Na szczęście ja, wiedziona tylko ciekawością nie odczułam tego napięcia i miałam wrażenie, że jestem u siebie. Jest w tym wielka zasługa tolerancyjnych i pomocnych organizatorów.

Dział: 

Dodaj komentarz!