4x4x4 czyli cztery stany na czterech kołach we czwórkę

Pomysł wydawał się nieco szalony. Pojechać autem gdzieś w daleką Azję, pod chińską i afgańską granicę. Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan i Tadżykistan. Brzmi dobrze. Jedziemy!

Skłonność do improwizacji to rzecz istotna, ale by można było wsiąść do auta, potrzeba mozolnych przygotowań. Pięć wiz w paszporcie, w tym dwie załatwiane w Berlinie, przegląd auta, części zamienne, zbieranie materiałów i map, wstępne planowanie trasy i takie tam.

Zbiórka w Bochni około południa, po kilku godzinach jesteśmy już na Ukrainie. Jedzie się sprawnie, choć droga podła. Kilometry słoneczników na polach po pewnym czasie ustąpiły hałdom i szybom kopalń. Kolejna granica. Młody ukraiński pogranicznik z zainteresowaniem spojrzał na nasze CB radio.

- Eta radiostancja? Dakumienty!
- Niet, eta CBradio.
- Eee, nie lzia.
- Eee, charaszo, charaszo.

Poszedł więc zameldować przełożonemu, że znalazł coś ciekawego. Ten spojrzał na nas, popatrzył zmęczonym wzrokiem i machnął ręką.

Rosja wita nas pięknymi blondwłosymi celniczkami, ach... Wszyscy pomocni i pogodni. Cała granica zajęła niecałą godzinę. Jesteśmy w szoku. Pierwsza stacja na granicą - diesel 26 rubli (2,6 zł). W pierwszym mijanym miasteczku chcemy wymienić walutę. Bankomatu nie ma, kantorów też. Taksówkarze też nie chcą pomóc. W takiej sytuacji postępujemy wedle hasła: "spytaj milicjanta, on ci wskaże drogę". Zaczepiony na tą okoliczność miejscowy mundurowy, słysząc, że mamy problemy, ze zrozumieniem kiwa głową. Każe nam jechać za radiowozem. Dojeżdżamy na przedmieście. Stajemy przy jakimś domu mocno zasłoniętym przez wysoki mur. Za chwilę wychodzi jakiś zakapior w poplamionej koszuli z brzuchem na wierzchu. Na twarzy wypisane przywództwo miejscowej struktury "gospodarczo - rozbójniczej". Szybko i sprawnie dogadujemy się ile i za ile. Szybka wymiana i dziękujemy. Życzymy sobie nawzajem miłego dnia i po chwili jedziemy dalej, nadziwić się nie mogąc jaki też świat jest ciekawy. Są ruble, można kupić od babuszki jeszcze gorące piriżki z kapustą, tłuste, gorące, chrupiące, zapite kwasem chlebowym. I czuję, że żyję. Pod wieczór mijamy szeroki na ponad kilometr Don i znajdujemy nocleg w suchym jak wiór stepie. Ognisko. Śpimy w naszym miliongwiazdkowym hotelu. Niektóre gwiazdy spadają, doliczyłem do czternastej i zasnąłem.

Jedziemy wzdłuż kanału Don-Wołga, nazwanego, a jakżeby inaczej, imieniem Lenina. Potem cały czas wzdłuż Wołgi, którą czasami widać z samochodu. W Rosji wsie bolszyje, Wołga też.

Zaczyna się robić gorąco. W aucie 36 stopni. Dojeżdżamy do Astrachania, skąd już niedaleko do granicy. Po drodze, w miejscowości Krasny Jar most pontonowy, płatny!

Kolejna godzina na granicy i już Kazachstan. Babuszki stoją z plikami banknotów i chętnie wymienią nasze dolary. Niech żyje wolny rynek. Paliwo za niecałe 2 złote. Nic tylko tankować. Zaraz za granicą coś stuka w aucie. Podjeżdżamy do wsi naprawić auto. Znajdujemy spawacza i do popołudnia trwa naprawa. Gorąco, 37 stopni. Auto sprawne, jedziemy. Po drodze mijamy pięknie pozujące wielbłądy wylegujące się w wodzie. Droga prosta, wokół płasko i pusto. Za miastem Atyrau pojawia się dobra droga i wieczorem przekraczamy rzekę Embę. Przejechaliśmy już ponad 3000 kilometrów i jesteśmy w Azji!

Rankiem łapie nas patrol. Pierwsi milicjanci w Kazachstanie, których widzimy. Okazuje się, że jechaliśmy 77 zamiast przepisowych 60 km. Padarok iz Polszy - składany scyzoryk za 2 zł kupiony na takie okazje na allegro sprawia, że rozstajemy się dość przyjacielskiej atmosferze. W Beynew, ostatnim mieście przed Uzbekistanem, tankujemy do pełna. Zapełniamy także wszystkie butelki po napojach. Do granicy jeszcze 85 km, ale droga jakby się skończyła. Ot zwykła, szeroka szutrówka, wspominająca asfalt, który kiedyś tu pewnie był. Tumany kurzu przy każdym mijaniu, czasem lepiej jechać stepem. Przy drodze wielbłądy. Niby normalny tu widok, ale ciężko tak się przyzwyczaić. Granica w szczerym polu. Sporo ludzi i chaos. Schodzi się trzy godziny. Tutejsze mrówki przemycają całe torby melonów i arbuzów. Interesujące.

Witamy w Uzbekistanie. Wymieniamy sumy, od razu czujemy się bardzo bogaci dostając za 100 dolarów dwieście siedemdziesiąt pięć banknotów o nominałach 1000 i 500 sum. Przejeżdżamy jeszcze około 100 km całkiem niezłą drogą, płaską jak stół. W nocy niebo cudnie rozświetlone. Gwiazdy dalej spadają. Noc mija na robieniu zdjęć rozgwieżdżonemu niebu. Dziś naszym celem jest Morze Aralskie. Zjeżdżamy z równej drogi i skręcamy w dziki step. No może nie taki dziki, jedziemy wzdłuż linii elektrycznej i trochę na azymut w stronę Kulba-Ustyurt.

Wioska Kulba-Ustyurt to kolejny Sam Koniec Świata. Pusto, dziko i sowiecko. Morze Aralskie oddaliło się stąd o około 50 km. Widziano je tu ostatni raz w 1960 roku. W czasach ZSRR wymyślono, że Uzbekistan będzie najlepszym miejscem do uprawy bawełny. A że taka uprawa potrzebuje ogromnej ilości wody, pobudowano setki kilometrów kanałów irygacyjnych, które sprawiły, że do Morza Aralskiego dostawało się coraz mniej wody z dwóch wielkich rzek Azji Środkowej: Amu-Darii i Syr-Darii. Obecnie nawet nie dochodzą do ujścia, ginąc gdzieś na pustyni. Kilkanaście lat temu zasolenie morza stało się tak duże, że wyginęły wszelkie ryby. Obecnie zniknęło już ok 80% powierzchni akwenu.

Największe wrażenie robiły ogrodzenia wykonane z wielkich rur, które zostały tu z czasów jakiegoś kolejnego ambitnego planu pięcioletniego. Jedziemy więc nad wodę. Po jakiś 40 km docieramy do dawnego brzegu. Jest stromo, dawne dno leży około 100 metrów niżej. Po kolejnych 10 km widać morze! W sumie mamy szczęście. Zdążyliśmy zanim wyschnie całkowicie. Niestety nie daje się zjechać nad brzeg. Skarpa jest zbyt duża, a zjazdu nie widać. Wracamy więc na południe i jedziemy dawnym brzegiem. W końcu jest droga w dół, ale do wody stąd jakieś 70 km, wiec z żalem porzucamy myśl o noclegu przy brzegu. Jedziemy do Mojnaku. Mojnak, leżący obecnie na środku pustyni, bądź na środku niczego, ma w herbie wyskakująca z wody rybę, a przy głównej ulicy kuter-pomnik. Jest plaża, nadbrzeże. I tylko wody brak. Taki zupełny Środek Niczego. Czas tu chyba płynie kilkukrotnie wolniej niż gdziekolwiek indziej. Mieszkają tu głównie starsi ludzie opiekujący się swoimi wnukami, reszta pracuje gdzieś daleko, tam gdzie jest jakaś praca. Bo tu roboty nie ma. Zostały tylko rdzewiejące kutry, nawiewany od strony morza piasek i zamknięta fabryka konserw rybnych.

Międzynarodowe (interkulturowe: międzyetniczne, międzyregionalne)

Zajeżdżamy pod pierwsze łodzie. Niestety zepsuł się przedni napęd i stajemy w piasku. Kolejne cztery godziny wykopujemy i przepychamy auto w stronę drogi. Pomagają nam dzieciaki ze wsi, potem jeszcze dochodzi mężczyzna z łopatą. Decydujemy się spać przy statkach. Rozkładamy się z całym dobytkiem: stolik, krzesełka, karimaty, śpiwory, butla, garnki. W międzyczasie przychodzą milicjanci, ot tak pogadać. Potem miejscowy sołtys, też pogadać. Przywozi baniak wody, a do tego chleb i smażoną rybę. Na koniec odwiedza nas dozorca, którego zadaniem jest pilnowanie ruin kilkunastu zgromadzonych tu statków. Rozmawiamy jeszcze długo po zapadnięciu zmroku.

Jedziemy w stronę Chiwy. Rozglądamy się za paliwem, bo w Uzbekistanie ropa to flagowy produkt gospodarki niedoborów. Wedle cen na stacjach kosztuje około 1,8 zł za litr. Super cena, tylko nigdzie jej nie ma. Trzeba przypomnieć sobie sposoby organizowania paliwa z czasów PRL. Pytamy się żołnierzy, którzy zaparkowali czołgami gdzieś na pustkowiu. Nie ma. Pytamy taksówkarzy. No nie ma. W końcu sukces. Widzimy robotników usiłujących remontować drogę z pomocą koparki i walca. Podchodzimy, zagadujemy, kupujemy 40 litrów po okazyjnej cenie 2,2 zł za litr.

Za Nukusem, gdzieś nad Amu-Darią, mijamy ciekawe wzgórze, przypominające kształtem nasze Góry Stołowe. To pozostałości wieży milczenia, na której przed tysiącami lat wyznawcy zoroastryzmu "grzebali" zmarłych. Uważali oni bowiem, że martwe ciało jest "nieczyste", skażające ziemię i ogień. Aby tego uniknąć, zwłoki pozostawiano w kamiennym kręgu na żer ptakom.

Na kolejnej stacji niespodzianka - jest paliwo. Znaczy oficjalnie nie ma, za to sprzedawca za ok. 3 zł coś może znaleźć na zapleczu. Znalazł 40 litrów. Dobre i to.

Przed Chiwą przekraczamy Amu-Darię. Stajemy na środku mostu i robimy zdjęcia. Zaraz za rzeką zatrzymuje nas milicja na punkcie kontrolnym. Zwracają uwagę, że nie można stawać na środku mostu, jest zakaz fotografowania, to obiekt strategiczny. Rozmowa toczy się w dość miłej atmosferze. Na tyle miłej, że na koniec następuje wymiana prezentów - my cztery scyzoryki, oni nam arbuza.

Trzeba przyznać, że nasz dwudziestoletni Opel Monterey bardzo nam pomaga. Wszelka służba mundurowa, widząc mocno upakowane auto, słysząc o celu podróży przestaje mnożyć problemy. Na twarzy pojawia się uśmiech, zaczynają się pytania o "dalekie kraje", wspomnienia z cyklu "a byłem w wojsku w...", wymieniając dowolne miasto, o którym wspominaliśmy. Będąc na miejscu, można odnieść wrażenie, że w ZSRR wojsko radzieckie było jedynym biurem podróży. Większość rozmówców chwali się, że była w Polsce, w Niemczech, na Węgrzech podczas służby wojskowej. Milicja, owszem, zatrzymuje nas, ale po to, by zapytać się o samochód, o to gdzie jedziemy. Przez cały wyjazd płacimy tylko jeden mandat, za przekroczenie prędkości, choć i tak wytargowany ze cztery razy większej sumy.

Chiwa to pierwsze większe miasto na trasie przez Uzbekistan. Większe, choć najmniejsze z trzech miast jedwabnego szlaku (Chiwa, Buchara i Samarkanda). Wyróżnia się na plus zdecydowanie zwartą zabudową starego miasta zwanego Ichon Qala otoczonego wysokimi murami ulepionymi z gliny. Samo miasto, wedle legendy, założone przez Chama, syna Noego, pochodzi z VIII wieku i przez setki lat znane było z największego w Azji Środkowej targu niewolników. Dociera tu niewielu turystów, z racji sporego oddalenia od Samarkandy, będącej głównym celem wycieczek. I pewnie przez ten klimat trochę zapomnianego, leżącego na uboczu, kameralnego miasta podoba się najbardziej.

Na kolację, w miejscowej tubylczej knajpie zamawiamy gorący lagman i zimne piwo. Lagman to gęsta, tłusta i syta zupa z mięsem, kluchami, ziemniakami i warzywami. Zatrzymujemy się w hotelu wewnątrz murów starego miasta. Wybieramy spanie na dachu, jest chłodniej i taniej, 7,5 dolara za osobę. No i fantastyczne widoki o wschodzie słońca.

Kolejny dzień to przejazd 450 km do Buchary przez pustynię. Aby nie było zbyt łatwo, droga w połowie trasy zanika i jedziemy powoli w tumanach kurzu. Obok buduje się nowa droga. Spora jej cześć jest gotowa i chyba tylko czeka na otwarcie, co nieco irytuje. Ściemnia się. Śpimy w gaju figowym gdzieś koło drogi. Rano jesteśmy w Bucharze. Zaczyna wychodzić z nas zmęczenie ciągłą jazdą. To już dziesiąty dzień i prawie 4500 km za nami. Zostaniemy tu do jutra, odpuszczamy sobie dziś zwiedzanie. Czas na odpoczynek. Z nieba leje się żar. Nawet miejscowi mówią, że jest "żarka". Znajdujemy stary, ponad stupięćdziesięcioletni dom sto metrów od głównego placu, za 5 dolarów od osoby.

Buchara, kolejne miasto z wielką historią, siedziba chana, miejsce znane z największych bazarów w Azji Środkowej. Najważniejszym miejscem jest plac Lyabi-Hauz. Na środku znajduje się basen z wodą, niegdyś jeden z dwustu, które służyły do zaopatrywania mieszkańców w wodę. Tłumnie schodzą się tu mieszkańcy, siedzą wokół basenu, który w nocy oświetlony jest niczym dyskoteka migającymi kolorowymi światłami. Siedzą, rozmawiają, piją herbatę, grają w szachy. Młodzież w ramach zabawy skacze z uschniętego, sześćsetletniego platana wprost do basenu. Oblegany jest pomnik Hodży Nasruddina siedzącego na koniu, co chwila jakiś dzieciak się na niego wspina, co chwila Uzbecy robią sobie przy nim zdjęcie. Dobrze, czas spać.

Z rana ruszamy coś zobaczyć. Najciekawszym miejscem jest plac położony pomiędzy Meczetem Kalon i medresą Mir-I-Arab, gdzie stoi symbol miasta - minaret Kalon. Wysoki na czterdzieści siedem metrów, zbudowany w 1127 roku. Przetrwał Dżingis-Chana, który miał w swoim zwyczaju równanie z ziemią wszystkiego co zdobył. Minaret go jednak urzekł - w swoim czasie był najwyższy w Azji Środkowej - i odstąpił od zburzenia. Przetrwał też liczne trzęsienia ziemi. Ułożony jest na warstwach z trzciny, co ma chronić przed wstrząsami. No i przetrwał ostrzał rosyjskiej artylerii w 1920 roku. Wizytę w Bucharze kończymy na bazarze, gdzie oddajemy się szałowi zakupów. Migdały, orzeszki, rodzynki, przyprawy…

Międzynarodowe (interkulturowe: międzyetniczne, międzyregionalne)

Jedziemy w stronę gór Hissar. W mieście Karsha zatrzymujemy się na obiad. Znajdujemy bazar i wspaniałe szaszłyki z barana plus zimne piwo. Morale wzrasta. Jesteśmy już na południu, wśród Tadżyków. Turyści rzadko się tu zapuszczają, toteż wzbudzamy spore zainteresowanie. Opowiadamy skąd jesteśmy, co robimy w Polsce, dokąd jedziemy. Każda rozmowa, po kilku słowach powitania musi zawierać pytanie: "Kak u was?" Odpowiedź zawsze ta sama: "Normalno". To nieważne czy my pytamy czy nas pytają. Mijamy Ghuzar i wjeżdżamy w boczną drogę. Dokładnej mapy nie mamy, ale może się nie pogubimy. Mijamy jezioro i szutrowymi drogami jedziemy przez dość łagodne grzbiety. Dojeżdżamy do przełęczy, gdzie jest jakaś wioska. Widzimy pierwsze jurty. Pytamy gospodarza, czy nie ma nic przeciwko jeśli się tu zatrzymamy. Nie ma. Zapraszamy go na herbatę. Patrzy na kubek z lekkim zdziwieniem. Pierwszy raz widzi herbatę w torebkach. Są jeszcze szczęśliwi ludzie na tym świecie. Żorż, bo tak ma na imię nasz gospodarz, ma dziesięcioro dzieci i trzydzieścioro wnuków, jak na razie. Wieczór mija na oglądaniu krajobrazów, rozmowie i odpoczynku.

Rano po śniadaniu i wymianie prezentów z Żorżem powoli kierujemy się w stronę wioski Langar. Często pytamy o drogę, bo samemu trafić nie sposób. Wokół plątanina tak samo wyglądających polnych dróg wijących się po górach. Dojeżdżamy do większej wioski. Akurat trafiamy na cotygodniowy bazar. Z miejsca zostajemy wielką sensacją. Targ zamiera, wszyscy na nas patrzą. Każdy mężczyzna wczuwa się w rolę gospodarza. Podchodzi, zagaduje, pyta skąd i dokąd. Kobiety uśmiechają się nieśmiało i zalotnie, zaś dzieci są ciekawe wszystkiego. Wszyscy chcą, by im robić zdjęcia. Kobiety widząc aparat, zaczynają pozować. Dawno tyle kobiet się do mnie nie uśmiechało. Po godzinie ruszamy. Mijamy jeszcze kilka wiosek, dwie przełęcze i trafiamy na asfaltową drogę. Mijając Langar dojeżdżamy do Shahibsaz. To miejsce urodzenia legendarnego władcy Uzbeków, Timura. Pod jego pomnikiem gromadzą się nowożeńcy, traktując wizytę tutaj jako dobry znak na dalsze życie. Obok pomnika stoją wysokie na czterdzieści metrów ruiny letniego pałacu Timura - Aksay. Na wieczór, po kolejnym posiedzeniu przy szaszłykach, docieramy do Samarkandy.

Jesteśmy w Samarkandzie, największej perle Jedwabnego Szlaku w Azji Środkowej. Doczytaliśmy w przewodniku, (ale da się to bez trudu zauważyć), że troszkę za bardzo posunięto się w renowacji zabytków, czasem bardziej wręcz ich budowie. Najbardziej przeszkadza otoczenie głównej atrakcji, Registanu. Szerokie alejki z kolorową kostka betonową zupełnie nie pasują do historii tego miejsca. I ta świadomość, że te alejki, fontanny, latarnie i zieleń powstały po wyburzeniu na tą okazję części starego miasta, ech... Takie sowieckie podejście do historii. Ale żeby nie było - wrażenie miasto zrobi chyba na każdym. Wielkie medresy, ogromne meczety, olśniewające mauzolea. A wszystko wylewające się od zdobień, błękitu i złota.

Zaczęliśmy, jak zawsze, od hotelu. Wybieramy Bahodir B&B. Sto metrów od Registanu, 7 dolarów ze śniadaniem! Wczesnym rankiem spacerek pod Registan, a później Gud-a-mir, czyli mauzoleum Timura. Tadek z samochodem jeździ po serwisach. Niestety, choć zajmuje mu to prawie cały dzień, nic nie załatwia. Trzeba jechać do Taszkientu i szukać serwisu fabrycznego. My w tym czasie jesteśmy na bazarze i odwiedzamy Shah-I-Zinda. To miejsce, w którym pochowano wielu światłych mieszkańców Samarkandy, najczęściej członków rodziny panującej. Rok temu byłem tu wczesnym rankiem i najbardziej podobała mi się cisza i spokój. Tym razem ludzi sporo, przede wszystkim miejscowych. Ale miejsce wciąż zachwyca. Wszędzie kopuły i turkusy. Wyjeżdżając, znajdujemy stację z paliwem. Po 3000 sum, ale jest! Nam jest łatwiej, bo taki Niemiec podjedzie, zapyta o paliwo i słysząc tradycyjną odpowiedź "-Nie ma", odjedzie bez słowa. A my zagadujemy, że może jednak coś się znajdzie, może lepiej poszukać... I tak między wierszami dowiadujemy się czy jest, czy jednak faktycznie nie ma.

Szukanie serwisu i naprawa zajęły nam cały dzień w Taszkiencie. Ale auto jest już sprawne. Ruszamy w stronę Doliny Fergańskiej. Za miastem Angren zjeżdżamy w jakieś wiosce w boczną drogę, która miast za wieś, doprowadza nas wprost na jakieś podwórko, a tam wielka biesiada, kilkunastu mężczyzn siedzi przy wielkim stole z jedzeniem. Już machają, by wysiadać i Międzynarodowe (interkulturowe: międzyetniczne, międzyregionalne)zapraszają do siebie. Dobrze trafiliśmy. Okazja do świętowania jest, syn gospodarza będzie obrzezany. Całość trwa trzy dni, my trafiliśmy na koniec pierwszego. No to ucztujemy. Jest bardzo wesoło i sympatycznie. Poproszono nas, byśmy zostali jutro na poczęstunek, który będzie przed południem, ma przyjść ponad setka gości. Nietrudno było nas przekonać. Śpimy w pokoju gościnnym na rozłożonych kołdrach.

Rano najpierw śniadanie. Chleb, masło, dżem malinowy i gęsta, tłusta, kwaśna śmietana. W międzyczasie trwają już przygotowania do uroczystości. Na zewnątrz, w specjalnie wydzielonym miejscu, kucharze przyrządzają dwa dania. Pierwsze to płow, czyli ryż z warzywami, głównie marchewką oraz z kawałkami baraniny i koniny. Drugie to wywar z barana, tj. kości, podroby i głowa, która jest tu kluczowym elementem. Powoli rozstawiane są stoły, kobiety przynoszą miski i talerze z jedzeniem: owoce, cukierki, chleb... Podjeżdża stara łada wypakowana głośnikami. A więc będzie profesjonalne nagłośnienie, z łady sterczy stół mikserski. Przychodzą pierwsi goście. Uroczyście ubrani, w ręku trzymają zawiniątka z prezentami. Każdego z gości wita gospodarz. Wszyscy dostają chusty, którymi należy się przewiązać w pasie. Jest też muzyka. Starszy muzykant rzewnie śpiewa, przygrywając sobie na regionalnym instrumencie strunowym. Drugi, znacznie młodszy, wybija rytm na tamburynie. Ludzi jest faktycznie ponad setka. Przy stołach siedzą tylko mężczyźni. Kobiety ucztują wspólnie w domu. Na stołach pojawia się najpierw szerba, czyli wspomniany przeze mnie barani rosół. Można w nim maczać chleb i jeść, można popijać niczym herbatę. Niedługo potem dostajemy płow. Duży talerz, z którego jedzą dwie sąsiadujące osoby. Płow jest z dodatkiem żeberka baraniego i końskiej kiełbasy oraz gotowanego kurzego jajka. Gdy wszyscy kończą, głos zabiera gospodarz, dziękuje za przybycie i okazany szacunek. Później miejscowy mułła odmawia modlitwę. I koniec. Ludzie wstają i powoli wychodzą. Po południu część oficjalna w meczecie, a potem pewnie ciąg dalszy świętowania.

A my jedziemy. Wjeżdżamy do Doliny Fergańskiej. Granica, całe trzydzieści cztery minuty, to nasz rekord. Kirgiski pogranicznik pyta jak nam się jechało samochodem na diesel przez Uzbekistan. "Znajesz, my nie Giermancy, u nas dwatcat let nazad byl toże czornyj rynok." Kirgiz śmieje się z całym posterunkiem. Przed nami Kirgizja. Cdn...

Skrót artykułu: 

Pomysł wydawał się nieco szalony. Pojechać autem gdzieś w daleką Azję, pod chińską i afgańską granicę. Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan i Tadżykistan. Brzmi dobrze. Jedziemy!

Dział: 

Dodaj komentarz!